Nad Wisłą w Warszawie chwile w słońcu choć w mroźny dzień a zimno potęgował dość mocny wiatr. Jednak kiedy idę z kijkami rozgrzewam się, więc ciepło otula mnie całą od środka. I mimo chodzenia zawsze zwyciężają widoki, zawsze mam ochotę stanąć by czemuś się przyjrzeć czy zachwycić. Wisła ukazała swoje piękno tego dnia, ptactwo siedziało raczej niż latało a i bobry pozostawiły swój ślad w drzewach. Ostatnio wszędzie widzę ich ślady, jakby się rozmnożyły.
Stałam nad wodą medytując, posyłając rzece moc miłości aż do jej źródełka i aż po jej kraniec rozpływający się w morzu. A w mojej głowie były dwa słowa: czysta rzeka, nie mogłam zatrzymać tego, mogłam się poddać pragnieniu Wisły, słonko ogrzewało mi twarz i żadem mroźny wiatr nie był mi straszny. Potem czułam się mocno zmęczona, ledwo doszłam do auta. Myślę że po prostu zrobiłam zabieg energetyczny rzece, a to już jest wymagający proces. Za to mąż, który wiernie towarzyszy mi z kijkami, prowadził auto a ja zrobiłam coś niebywałego. Bo generalnie boję się spać w aucie, zawsze kontroluję drogę i patrzę na widoki za szybą. A tym razem usiadłam i zamknęłam oczy od razu, miałam je zamknięte prawie do samego domu, byłam w swoim siódmym niebie, szczęśliwa, zagłębiona w siebie, bezpieczna… trwałam w tym niezwykłym stanie jak zaczarowana pełna ufności delektując się ciszą w której słuchałam opowieści złożonej z wibracji ciała, w muzyki mego kosmosu.
Narew, pięknie sobie płynie. Po jednej stronie rzeka a po drugiej las i bagienka. Na wale mało spacerowiczów więc była przestrzeń, czysta i ożywcza. To był energiczny czas, tak raźno jak rzeka płynąca obok, na której w słońcu skrzył się w słońcu już topniejący lód, którego ten mały mróz jeszcze trzymał. Zachwycałam się lasem i wodami w nim, słońcem, wiatrem i radosnym krokiem niosącym mnie pośród tej pięknej przyrody. Mijały nas łabędzie raz w trójcy raz w parze… a na koniec gdy wracaliśmy do auta moją uwagę przyciągnął głos ptaszków, zasłuchałam się i zaczęłam szukać śpiewaków. Myślałam że nie ujrzę żadnego ale one jakby czekały i same zaczęły przelatywać z drzewka na drzewko wzdłuż mojej drogi aż usiadły na końcu i czekały cierpliwie aż zrobię zdjęcia. Czułam się szczególnie obdarowana, tym bardziej że to okazały się czeczotki.
A drodze do domu znowu miałam zamknięte oczy, słońce oświetlało mi twarz, byłam tak wolna w swym doznaniu, wyzwolona, bez ograniczeń. Pod powiekami pojawiały się kolory które później zmieniły się we fraktale różnokolorowe a zmieniały się pod wpływem migających drzew, które czułam pod powiekami, ich cień wywoływał nowe wzory, kształty i kolory. Byłam znowu dzieckiem, które niczego się nie boi, jest ciekawe świata, chce odkrywać nowe rzeczy, ma odwagę wyruszać szlakiem swych marzeń, podróżować z wiatrem we włosach, żyć tym co jest całą sobą oraz być w pełnym połączeniu ze swoją boskością oraz Źródłem Miłości, Duchem. Cudowne chwile.